piątek, 28 września 2012

***( DWA ŚWIATY )

dwa światy pod wspólnym niebem
oddzielone grubą linią horyzontu

w jednym kopuły połyskują w słońcu
półki stękają pod ciężarem dobrobytu
a luksus przemieszcza się arteriami
w gwarnym rytmie esperanto

w drugim drewniane bale i eternit
z metrami kwadratowymi tajemniczego świata
pod baldachami białego kwiecia
ziemia której dawno nie dotykało ostrze lemiesza

może dalej za bagnistym lasem
ukryty jest początek tęczy i złoto
słoneczników


lipiec 2012

wtorek, 25 września 2012

PAŃSTWO ZAJĄCOWIE


tak było przed ślubem...


... a to już po ślubie, w trakcie profesjonalnej sesji fotograficznej w plenerze (fot.Michał Wilk)



środa, 19 września 2012

poniedziałek, 17 września 2012

WYPRAWA NA KRESY CD.



Mama byłaby najszczęśliwsza siedząc cały czas w Sosence, ale chcąc nie chcąc zmuszona była towarzyszyć nam w wyjazdach do innych miejsc, które chcieliśmy zobaczyć.
Obiecałam mojej przyjaciółce Uli, że pojadę do MOROZÓW, z których pochodzi jej mama. Z map wiedziałam, że wieś istnieje, że jest niedaleko od Sosenki. Mapa satelitarna pokazywała, że to mała osada z niewielką ilością domów.

Już sam wjazd do wsi nie obiecywał niczego dobrego.



Im dalej w głąb, tym coraz smutniejszy obraz stawał nam przed oczami. Przejmująca cisza i bezludzie.
Tak chyba wygląda umierająca wieś.











W przciwieństwie do Sosenki, Morozy leżą na uboczu, z dala od drogi głównej. Do wsi wjeżdża się szutrową drogą, która we wsi się kończy, dalej już tylko droga w las.
Spotkaliśmy starszego mężczyznę, ale okazało się, że to mieszkaniec Mińska, który w Morozach spędza letnie miesiące. Jest emerytem, lubi ciszę i spokój, a tego ma tutaj pod dostatkiem. Kupił kawalek ziemi ze starym domem, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Nie zna losów ludzi z Morozów, starzy mieszkańcy wsi już nie żyją.

Gdyby Uli mama zobaczyła swoje kochane Morozy, serce pękałoby jej z żalu. Nie ujrzymy łez wzruszenia pani Jadzi, oglądającej zdjęcia rodzinnej wsi - już nie żyje, zmarła w zeszłym roku. Przywiozłam jej kamień wyjęty z ziemi przy wiejskiej drodze. Chociaż tę małą cząstkę Morozów zaniesiemy jej na cmentarz.


Jakbym miała scharakteryzować białoruskie wsie, powiedziałabym, że są smutne, że nie ma w nich duszy. Może sprawia to ciemny kolor drewnianych bali, z których zbudowane są domy, może szarość eternitowych dachów, którymi są pokryte... a może po prostu śladowe ilości młodych ludzi i dzieci.










Okolice są piękne, bogate w lasy, rzeki, stawy i jeziora. W lasach mnóstwo grzybów, rzeki zasobne w ryby, ziemie urodzajne. Nie trudno zrozumieć żal Polaków, którzy musieli te strony opuścić, ale czy byliby szczęśliwi, gdyby tu pozostali?









Jadąc z Sosenki do Ślipek, gdzie mieszkała druga siostra babci Franusi,ujrzeliśmy na niebie kawałek tęczy.
Jej widok zawsze cieszy serce, a ujrzenie jej akurat w tym miejscu wydawał się nam czymś szczególnym, to tak, jak znak radości przekazany nam przez naszych przodków widzących nas na tej ziemi.



Kochana Babciu Helenko! Z całego serca dziękujemy, że nie zniszczyłaś karty repatriacyjnej, jak zrobił to tato pani Ani, że nie bałaś się zostawić wszystkiego i ruszyć w nieznane. Byłaś dzielną kobietą. Będąc w Sosence usłyszeliśmy dużo ciepłych słów i o Tobie i o babci Franusi.


sobota, 15 września 2012

WYPRAWA NA KRESY


Jaskółkowy pomysł na kartkę zaczerpnięty z blogu Skrzatki, pomysł z mapą znalazłam na blogu StampingMathilda

Jak moja koleżanka Alicja, z którą w lipcu tego roku byłam w Rosji, usłyszała, że znowu wybieram się za wschodnią granicę, stwierdziła:

- Jesteś normalnie kamikadze. Fakt, że postój na granicy jest ekscytujący, ale dwa razy w roku, to już zakrawa na zboczenie ;) Gdzie Ty Kobieto jedziesz i po co?

- Już tam kamikadze - pomyślałam. - Jak człowiek sobie coś uroi w głowie, jak mu się zamarzy, to nie ma przeszkód, nie ma strachu, nie ma, że nie. A poza tym obiecałam mamie, że ją zawiozę do Sosenki, gdzie się urodziła, gdzie spędziła dzieciństwo i skąd w 1946 roku wyjechała już na zawsze. 
W końcu słowo droższe od pieniędzy! Jak się obiecało, trzeba wieźć.

- Nie boisz się tam jechać? – słyszałam pytania znajomych.

- A czego się tu bać? – odpowiadałam. - Internetowi doradcy, Sławek i Mariusz, którzy często jeżdżą na Białoruś, zapewniali mnie, że jest bezpiecznie, że drogi oznakowane i dobrze utrzymane, nawet te szutrowe, że ludzie życzliwi i pomocni, że łatwo można się z nimi dogadać, częstokroć po polsku, że nie warto słuchać wrogiej propagandy. 

To oni udzielili mi wielu cennych rad, od nich dostałam różne ściągi i podpowiedzi. Do boju, z wielkim zaangażowaniem, zagrzewał mnie szczególnie Sławek. To on spełniał rolę takiego przysłowiowego motoru napędowego. Pisał w mailach: „Nie rezygnuj, nie zniechęcaj się, warto odwiedzić strony przodków…”
Jestem Wam chłopaki bardzo wdzięczna!!! Jeszcze raz za wszystko dziękuję.

Zaczęły się przygotowania. Mama musiała wyrobić nowy paszport, bo poprzedni stracił ważność, trzeba było znaleźć kogoś, kto nas przygarnie, kto użyczy nam noclegów, potem przygotowanie samochodu do długiej drogi, zakupienie jakiegoś jedzenia, souvenirów, załatwienie ubezpieczenia… i w końcu wizy, mapy, pakowanie, wymiana pieniędzy…


Żeby wszystko dopiąć musiał być ustalony ostateczny skład osobowy i tu zaczęły się problemy. Planowana wcześniej czteroosobowa grupa zaczęła się sypać i na szybko zaczęłam montować skład awaryjny, który nie uległ już zmianie i ostatecznie pojechaliśmy w trójkę: ja, mama i mój brat.
Tuż przed odjazdem mama doznała kontuzji i żeby mieć pewność, że mogę ją zabrać w tak długą podróż, musiałam zawieźć ją do szpitala na szczegółowe badania. Pojechała z bolącą nogą. Inna opcja nie wchodziła w rachubę, tak się do tego wyjazdu szykowała.
Te wszystkie przeszkody, jakie w trakcie przygotowań pojawiały się kolejno jedna za drugą, zasiały we mnie niepokój i zastanawiałam się nawet, czy to aby nie jakaś przestroga, żeby nie jechać, żeby zostać w domu. Przez cały czas pobytu za granicą, aż do szczęśliwego powrotu do domu byłam niespokojna i czujna.

Głównym celem naszej wyprawy była Sosenka, ale nie mniejsze znaczenie miały cele pośrednie. Pierwszym z nich było WILNO i oczywiście Ostra Brama z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Wstąpiliśmy też na Cmentarz na Rossie, przeszliśmy kilkoma ulicami zachwycając się pięknem starych kościołów i kamienic. Wszystko jednak na szybko, pobieżnie, ze świadomością, że nie dotarliśmy jeszcze do tylu pięknych miejsc.
To miasto zasługuje na większą uwagę, trzeba zarezerwować więcej czasu i na pewno wrócimy tu jeszcze kiedyś. Na Litwę wizy nie są potrzebne, granicę przejeżdża się bez kontroli, więc nie ma problemu.









Granicę Litwy z Białorusią przekraczaliśmy w Kamiennym Ługu. Zdecydowanie nie polecam! Kolejka długa, tak w jedną, jak i w drugą stronę, zabierająca kilka godzin... i resztki cierpliwości. Wypełnianie deklaracji celnej, kart migracyjnych, zbieranie pieczątek na wręczoną przy wjeździe karteczkę z wypisanym numerem rejestracyjnym samochodu, którą należy oddać opuszczając granicę… Odwykliśmy od takich cyrków. No ale z drugiej strony, nikt na siłę mnie tam nie ciągnął, znalazłam się w tym miejscu na własne życzenie i trzeba było to zaakceptować.
Wiem, od chłopaków, że na innych przejściach granicznych jest zdecydowanie lepiej, bez kolejek. Tym akurat nigdy nie przejeżdżali.

Białoruś przywitała nas słoneczną pogodą. Im dalej od granicy, tym mniej samochodów na drogach. Drogi fajne, równiutkie, samochód pokonywał kilometr po kilometrze i bez przykrych niespodzianek dotarliśmy do  wsi KOŚCIENIEWICZE, gdzie mieliśmy załatwione noclegi.



To w tej wiosce znajduje się kościół, do którego parafialnie przynależała, i nadal przynależy, Sosenka. Tutaj moi dziadkowe brali ślub, tu była chrzczona moja mama, tu także przystępowała ona do pierwszej spowiedzi i do Pierwszej Komunii Świętej. 
Myślałam, że może w kancelarii kościoła znajdują się dokumenty archiwalne, że może uda się odtworzyć jakieś dane genealogiczne naszej rodziny, ale okazało się, że Rosjanie wszystko wywieźli, że nic nie ma. Po wojnie kościół spłonął, a jego odbudowaniem zajął się ksiądz dziekan Stanisław Żuk.



Obecnie proboszczem kościoła jest ksiądz Piotr Pietrago, z którym można porozumieć się w języku polskim.



Zanim wyruszyliśmy do Sosenki trzeba było wymienić złotówki na białoruskie ruble, uzupełnić paliwo w samochodzie, znaleźć pocztę, i z tymi sprawami udaliśmy się do WILEJKI, miasteczka oddalonego od Kościeniewicz o jakieś 20 km. Jest tu kościół z repliką obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, mała cerkiew i jak przystało na miasta byłego ZSRR, pomnik Lenina usytuowany w samym centrum. 
Poznaliśmy powojenną historię wspomnianego obrazu Matki Boskiej. Po wojnie kościoły katolickie były niszczone, podpalane, ograbiane ze wszystkiego, nic nie stanowiło świętości, zamieniano je na magazyny, składy, muzea, domy kultury itp.  Obraz Matki Boskiej walał się pod wilejskim kościołem i żeby ocalić go od zniszczenia, odważny, jak na ówczesne czasy ksiądz Stanisław Żuk z Kościeniewicz, zabrał go stamtąd i umieścił w pięknej drewnianej ramie wyrzeźbionej przez wiejskiego stolarza, na ołtarzu głównym, odbudowanego kościeniewickiego kościoła. Po wielu latach, przypomniano sobie o obrazie i zabrano go z powrotem do Wilejki. 







Wilejka jest dla naszej rodziny miejscem szczególnym. W czasie wojny w 1943 roku Niemcy przyjechali do Sosenki i zabrali mojego dziadka Adolfa, ojca mojej mamy, i umieścili go w wilejskim więzieniu. To było ostatnie, znane miejsce pobytu dziadka, to tutaj rodzina straciła z nim kontakt na zawsze i nigdy nie dowiedzieliśmy się o jego dalszych losach. 
Odnaleźliśmy budynek dawnego więzienia. Dzisiaj jest tutaj szpital onkologiczny.




No i nareszcie przyszedł moment spotkania z SOSENKĄ, którego mama nie mogła się doczekać.

- Szkoda czasu. Jedźmy już - poganiała nas w Wilejce.
- Spokojnie, zdążymy, mamy cały dzień, do wieczora daleko - odpowiadaliśmy.


Z drogi głównej wjechaliśmy w boczną uliczkę, przy której był kiedyś dom rodzinny mojej mamy. Przy wjeździe zawsze stał krzyż. Tym razem również go nie zabrakło, stał w tym samym miejscu.
Jechaliśmy wolniutko samochodem, a mama starała się odtworzyć w pamięci obrazy z przeszłości. Ze względu na kontuzjowaną nogę nie mogła zrobić tego idąc, a nierówności drogi wyłożonej kamieniami nie pozwalały z kolei wieźć jej na zabranym z domu balkoniku. Cały czas wypatrywaliśmy jakiegoś człowieka, którego można by zaczepić, zapytać o mieszkańców wioski. 






Przy jednym z domów krzątał się koło wozu jakiś mężczyzna, a na plandece w ogródku siedziała jego żona i sortowała ziemniaki. Wysiadłam z samochodu i zapytałam po rosyjsku:

- Przepraszam bardzo. Czy rozmawiacie po polsku?
- Nie rozmawiam, ale rozumiem - odpowiedziała po rosyjsku starsza pani.

Zaczęłam opowiadać skąd jesteśmy, jaki jest cel naszej wizyty w Sosence, i od słowa do słowa, od nazwiska do nazwiska, jakie kolejno wymieniałam, oczy starszej pani robiły się coraz większe. Jak jej powiedziałam kim jestem, jak miała na imię moja babcia, jak ma na imię moja mama, że jestem tu z nią, że siedzi w samochodzie, bo trudno jej chodzić, napłynęły jej do oczu łzy, poderwała się z ziemi i podbiegła do samochodu, żeby zobaczyć, czy to co mówię, jest prawdą. Jak się witając ściskały, wszystkim nam szkliły się oczy ze wzruszenia. Zaczepiona pani, to Anna Kołopieńczyk z domu Jaroszonek. Jej mama była przyjaciółką mojej babci Heleny. Babcia była matką chrzestną pani Ani. Lepiej trafić nie mogliśmy.
Mama wysiadła z samochodu i obie usiadły na ławce przy domowym ogrodzeniu. Mąż pani Ani, Bronisław Kołopieńczyk, stał obok i ze łzami w oczach przysłuchiwał się opowieściom, czasami coś dodając od siebie.




Wspomnieniom nie było końca. Przypominały sobie na przemian wydarzenia i nazwiska z przeszłości. Mama dowiedziała się, że jej wujkowie: Apolinary i  Edward, którzy zostali w Sosence po wojnie, już nie żyją, że są pochowani na cmentarzu za wsią.
Pan Kołopieńczyk pokazał nam miejsce po domu rodzinnym naszej mamy. Mieszkający obok sąsiedzi zrobili sobie na jego miejscu ogródek warzywny. Nie ma też lipy, która rosła przy domu - ścięto ją w zeszłym roku. Pewnie uschła z tęsknoty.







Pojechaliśmy też na cmentarz. Znaleźliśmy tam groby obu wujków mamy, stare przedwojenne nagrobki rodziny, sąsiadów i znajomych. Polskie nazwiska, polskie napisy na starych nagrobkach mówią same za siebie. 
Przy wejściu na cmentarz stoi nadal mała dzwonnica, którą pamiętała mama. Dzwon padł łupem bezdusznych złomiarzy - już nie dzwoni, gdy kondukt żałobny wprowadza trumnę ze zmarłym na miejsce pochówku.








Przy cmentarzu przebiega droga. Patrząc na nią ożywają wspomnienia mamy.

- Tą drogą często chodziłam z babcią Franusią do Sutoków. Tam mieszkała babci siostra Anna - wspomina mama. - Nawet, jak babcia wyszła niepostrzeżenie, chcąc iść sama, i tak ją dogoniłam, by jej towarzyszyć - mówiła uśmiechając się do swoich myśli.


Pozostało jeszcze sprawdzenie drugiej części Sosenki, tej gdzie była kiedyś szkoła i poczta.
Budynek nadal stoi i chociaż widać ślady jego dawnej świetności, z każdego kąta wieje smutkiem zrodzonym przez opuszczenie. Właśnie rozpoczął się nowy rok szkolny, ale nie słychać dziecięcego gwaru. Milczy też za ścianą pocztowy stempel, brakuje odgłosów krzątaniny dawnych mieszkańców domu, rodziny Pawlików.



Stałej poczty w dzisiejszej Sosence nie ma, jest poczta objazdowa, którą udało się nam zobaczyć, bo akurat przybyła tego dnia z przesyłkami. To niebieski samochód dostawczy, który przywozi mieszkańcom wsi przesyłki pocztowe, emerytury i zabiera od nich to, co chcą pocztą wysłać.



Rzeka Wilia, nad którą położona jest Sosenka, co prawda poszerzyła swoje terytoria wchodząc w związek z Zalewem, ale miejscami podobna jest do tej dawnej Wilii, jaka zagnieździła się w pamięci mamy. To dzięki tej rzecze wieś nadal tętni życiem, nie znika z powierzchni Ziemi, jak inne do niej podobne wsie na Białorusi. Powstały z jej wód Zalew Wilejski, to miejsce letniego wypoczynku mińszczan, którzy na miejscu starych drewnianych wiejskich chat budują  domy murowane. To pozwoli ocalić to miejsce od zapomnienia.






Takiego szczęścia zabrakło ŚLIMIANOM, wsi w której urodził się mój tato i skąd wyjechali po wojnie. Dzisiaj na miejscu wsi rośnie las, nie pozostało nic, nawet nazwa. Myślałam, że znajdziemy chociaż ten las, że zapuścimy się w jego gąszcza w poszukiwaniu jakichś śladów, ale zabrakło warunków, czasu, a poza tym nikt nie potrafił wskazać drogi do dwóch małych wiosek, które znalazłam na mapie satelitarnej i których nie mogliśmy w żaden sposób zlokalizować. Za słabe materiały pomocnicze zabrałam ze sobą. Jeszcze tam wrócimy kiedyś.
Dotarliśmy tylko do TABORYSZEK, które dzisiaj leżą na obszarze Litwy. W tutejszym kościele był chrzczony nasz dziadek ze strony taty.









I jeszcze spojrzenie na rzekę Mereczankę, o której wspominał tato. Wije się po okolicy, jak wstążeczka, zmienia swoją szerokość i bywa, że jest wąziutka, jak mały strumyk.