wtorek, 8 lutego 2011

HALKA



Wiele oper miałam okazję obejrzeć, posłuchać na żywo arii, ale ciągle brakowało mi na liście - aż wstyd się przyznać - oper naszych rodzimych kompozytorów. Na pierwszy ogień poszedł „Straszny dwór”, a po nim przyszła kolej na „Halkę”. Ostatnio rzadko pojawia się w repertuarze Opery Wrocławskiej, dlatego też jak tylko zobaczyłam tytuł w lutowych zapowiedziach, zaraz zadzwoniłam do biura obsługi klienta, żeby zarezerwować bilety.
Pani z którą rozmawiałam przyjęła rezerwację, a na marginesie napomknęła, że jest to wersja uwspółcześniona, w której nie będzie górali, cepeliowskich strojów, nie będzie kierpców, gór, smreków, nie będzie całej tej góralskiej otoczki. Opera ma być czarno-biała.
Jako że nie widziałam żadnej innej wersji - nie będzie skali porównawczej – zdecydowałam zaryzykować. W końcu usłyszałam od pani zapewnienie, że muzyka i arie są niezmienione, takie same jak w wersji tradycyjnej, i że na pewno nam się spodoba.

Spektakl rozpoczął się zmysłowym tańcem, który pewnie miał za zadanie wprowadzenie widzów w świat miłości, i patrząc na tulącą się parę, mogłoby się wydawać, że to pomyłka, że to nie „Halka” Moniuszki rozegra się za chwilę na ascetycznej scenie, że to Szekspirowscy zakochani zaprowadzą nas do Werony. Dopiero z pierwszymi taktami muzyki Aktu I odnajdujemy znajome dźwięki, a w śpiewie dziewczyny skarżącej się na swój los, słowa popularnej arii Halki śpiewanej do Janusza:

”Jako od burzy krzew połamany,
Tak się duszyczka stargała.
Gdzieżeś, ach gdzieżeś, wianku różany,
Gdzie w nim lilijko ty biała?
Zabrał mi wszystko Jaśko mój sokół,
Zabrał mnie całą niebogę.
A ja go szukam, szukam naokół,
A ja go znaleźć nie mogę.
Gdzieżeś, ach gdzieżeś, o mój sokole,
Gdzie moje słonko na jasnem niebie?
Jak kłos, rzucony na puste pole,
Tak zwiędnę, umrę bez ciebie…”

Scena niemal bez rekwizytów, biało-czarna kolorystyka, która odgranicza od siebie dwa światy: kolor biały jako świat bogatych, czarny przypisany biednym, i jeden motyw przewodni: zabrany Januszowi w miłosnym uniesieniu czerwony pas symbolizujący nieszczęśliwą miłość, z którym Halka nie rozstaje się już do końca.

Nie czuję zawodu, wręcz przeciwnie, dramat głównych bohaterów przemówił do mnie z pełną siłą, wzruszył i zasmucił, zachwyciły mnie głosy artystów pięknie zaprezentowane w popisowych ariach, oko ucieszyły dopracowane do perfekcji tańce w wykonaniu zespołu tanecznego.
Mimo zadowolenia będę jeszcze polowała na "Halkę" tradycyjną: ze szlacheckimi kontuszami, z góralskimi strojami, widokami gór… chociażby po to, by porównać, by sprawdzić, czy taki sam będzie poziom mojego zachwytu.

5 komentarzy:

  1. chciałabym zobaczyć ją w takim monochromatycznym wydaniu, kurcze

    OdpowiedzUsuń
  2. od kilku lat, od czasu do czasu pojawia się w repertuarze - Wrocław zaprasza :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie pamiętam, kiedy byłam w operze. Już zapomniałam, jakie to niesamowite uczucie.
    Może kiedyś się znowu wybiorę.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. ... no nie wiem, chyba radość z oryginału większa, tak mi się wydaje... ale na pewno dobrze zrobiłaś widząc uwspółcześnioną wersję, skoro masz do opery tyle, co ja nad jezioro, chyba tyle ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zielicha - myślę, że po długiej przerwie najlepiej udać się na coś lżejszego np. Halkę albo Straszny Dwór

    Nata - póki co nie miałam wyboru, ale mam w planie obejrzeć dla porównania tę bardziej góralską;
    fakt, daleko nie mam, ale wiesz jak to jest, pod latarnią najciemniej ;)

    OdpowiedzUsuń